Od wielu lat krąży nade mną niewielkie fatum. To fatum zwie się anioł i wygląda na tyle żałośnie, że nigdy nie miałam sumienia odesłać go skąd przyszedł. Zresztą z tego, co mi o sobie naopowiadał nie byłoby to wcale takie proste.

Wisi więc nad moim jestestwem ta skrzydlata zmora i wyprawia ze mną, co mu się żywnie podoba. Przerzuca mnie z miejsca na miejsce i mami opowieściami, jak to można być szczęśliwym i robić to, co się lubi a przy okazji mieć z czego żyć. W życiu nie widziałam większego łgarza i mam nadzieję, że nie zobaczę, bo posiadanie takiego życiowego doradcy grozi śmiercią albo kalectwem. Chociaż podobno każdy ma takiego anioła na jakiego sobie zasłużył.

Poza tym mam z nim niemały kłopot, bo wpycha się do wszystkich moich wierszy. Niby to przypadkiem, niby zupełnie niechcący, ot tak przez roztargnienie albo chwilowy brak lepszego zajęcia. Wystarczy na chwilę spuścić go z oczu a już pakuje swoje upierzenie tam, gdzie go pod żadnym pozorem pakować nie powinien.

A ja, jak na domorosłego wierszokletę przystało popadam co jakiś czas w twórczy amok i piszę, składam niesforne słowa w jakąś psełdonatchnioną całość. Zatracam się w swoim twórczym niebycie i wypełniam kartkę za kartką. Rozpędzony długopis prawie parzy mi dłonie, rzeczywistość przestaje istnieć, ja zresztą grzecznie idę za jej przykładem. I wreszcie staje się coś na kształt wiersza. Zakwita w całej swej pełni i wydawać by się mogło, że to moja najszczęśliwsza, w życiu chwila. Więc czytam zachłannie każde słowo, pochłaniam je każdą działającą jeszcze komórką ciała i O zgrozo! Padam zemdlona (zresztą to czy zemdlona czy w jakimś innym stanie - nie robi to większej różnicy). Bo jak się można łatwo domyślić odczytuję kolejny przemycony fragment z niegodziwego żywota mojego niebieskiego nieszczęścia. A on jakby nigdy nic wisi uwieszony u sufitu i kontempluje po raz nie wiem który topografię swojego, jak twierdzi, bujnego życia wewnętrznego. Pół biedy, gdyby jeszcze było co kontemplować. Ale sam któregoś dnia, zupełnie niechcący zresztą, wypaplał mi w jakiejś kłótni, że coś takiego jak wewnętrzne życie aniołów od wielu pokoleń nie jest już w jego fachu praktykowane, bo niewielki z tego był pożytek, a koszty niewspółmiernie wysokie. No więc kontempluje coś nad podziw zawzięcie i nawet nie spojrzy w moją stronę. Jeszcze parę lat temu próbowałabym czymś go uszkodzić, albo przynajmniej zdrowo mu naubliżać. Ale przedmioty przelatują przez niego jak przez powietrze, a wszelkie obelgi ma w głębokim poważaniu. Wie cwana bestyja, że ani on ani ja nie mamy zbytniego wyboru. Bo albo będziemy się siebie trzymać, albo będziemy przy sobie trzymani. Piękny układ, nie ma co.

Ale ostatnio nie wytrzymałam i pożyczyłam go sobie na porządną (w miarę oczywiście możliwości) rozmowę. Jakimś cudem udało się go usadzić w miarę cywilizowanej pozie, sama łyknęłam wcześniej kilka uspokajających herbatek. Nie żebym należała do szczególnie nerwowych. Ot tak, na wszelki wypadek. I jakoś poszło. Nie była to szczególnie interesująca wymiana światopoglądów, więc oszczędzę wam zbędnych szczegółów. Jedyne, co mogłoby zasługiwać na uwagę, to nad poziom naszej włoszczyzny, a właściwie popularnej odmiany rozmówek wieloznacznych łacińskiego pochodzenia. Ale jako, że nie jest to powód do dumy reszta pozostanie milczeniem.

Udało mi się natomiast zmusić go do wyłożenia, tak raz na zawsze, całej jego skrzydlatej historii. Historii, która zaczyna się w miejscu, gdzie było mu oczywiście najwygodniej zacząć, ale kończy tam gdzie nie było mu już tak wygodnie, ale, jak już wspomniałam wcześniej - w cywilizowanej pozie (cokolwiek autor ma w tym miejscu na myśli). W naiwności swojej wierzę, że jeśli opiszę jego historię w miarę szybko i składnie odczepi się wreszcie od mojego grafomaństwa i zajmie tym co wychodzi mu najlepiej. (Podobno są rzeczy, których nie sposób zepsuć.)

A wszystko zaczęło się niewinnie i w zupełnie niewinnych okolicznościach:

Pewnego dnia, mniej więcej 10 000 lat temu, przyszedł na świat prześliczny niemowlak. Niepodobny ani do mamusi, ani do tatusia, ale także, co bardzo istotne, niepodobny do żadnego z sąsiadów. Oczka miał ogromne i czarne jak węgle. Włosków co prawda nie miał, ale to jakoś zawsze uchodziło noworodkom na sucho. Poza tym rączki miał brzuszek nóżki i brzuszek tam gdzie mieć powinien. Wszystko raczej na swoim miejscu i we właściwych rozmiarach - jednym słowem - nuda...

Dorastał sobie spokojnie - tak jak tysiące jemu podobnych dzieciątek, rozbijał sobie kolana, wybijał kolegom zęby, nie zaczepiał staruszek ale też nie był dla nich jakoś chorobliwie uprzejmy. Łapał jaszczurki, bawił się pająkami, za żabami raczej nie przepadał. Do pewnego czasu był uważany za uosobienie normalności. Później poszedł do pierwszej pracy, potem do drugiej i trzeciej. Dalej już nie poszedł, bo nie bardzo było dokąd, ale suma sumarum wylądował bardzo przyzwoicie. Firma była niemal monopolistą w swojej branży. Dawała świetne perspektywy awansu zawodowego i posiadała wszelkie szykany, aby zatrzymać przy sobie najlepszych przedstawicieli gatunku. Nawet jej nazwa była frapującą i bardzo jak na ówczesne czasy medialną: nazywała się Piekło i już mogła poszczycić się wielopokoleniową tradycją. Podobno jej założyciel był kiedyś najlepszym sprzedawcą u najgroźniejszego obecnie konkurenta firmy, ale ze względu na niezgodność charakterów, czy też jak głosi wersja oficjalna rozbieżność interesów odszedł zabierając ze sobą większość podległych mu sprzedawców. Dla pełniejszego obrazu dodam, że konkurencja nosiła nazwę "Niebo" i sprzedawała produkt w swej konstrukcji podobny, ale odmienny ideologicznie.

Po pewnym czasie nasz bohater awansował. Najpierw jako doskonale zapowiadający się specjalista na stanowisko niższego menedżera, potem menedżera stopnia średniego. W uznaniu zasług firma zapewniła mu fachową opiekę i cykl szkoleń podnoszących wydajność pracy i wprowadzającą na tzw. wyższy stopień wtajemniczenia. Opiekunem jego awansu został bijący wówczas wszelkie możliwe rekordy sprzedaży Agent o numerze identyfikacyjnym 000666. Nie należał on do szczególnie lubianych, ale jego skuteczność czyniła zeń, chwilowo, ulubieńca szefa. I pewnie ze względu na ową chwilową nietykalność mało obchodziła go opinia innych, miał natomiast przedziwną zdolność patrzenia na rzeczywistość zawsze z jednej i tej samej perspektywy. W języku potocznym mówi się na to "patrzenie z góry". Był z tego powodu niezmiennie zadowolony i bezdennie dumny. O sobie zwykł mawiać, że jest skazany na sukces, nigdy natomiast nie zwykł dodawać na jak długo. Jednym słowem był "Najlepszy".

Pod czujnym okiem "Najlepszego" nasz bohater wygrywał konkurs za konkursem a to na najskuteczniejszego sprzedawcę, a to na najsprawniejszą obsługę posprzedażową itp. pojechał na kilka wycieczek do miejsc o chłodniejszym niż rodzimy klimacie. Dostał nawet nominację na tzw. menedżera z własnym biurem. Ale z bliżej nieokreślonych przyczyn sprawa biura zaczęła się komplikować, jego opiekun nagle zmienił taktykę szkoleń i zamiast motywować do zwiększenia sprzedaży zaczął donosić głównemu szefowi, o jakowychś uchybieniach od regulaminu, niezgodnościach w zawieranych przez bohatera umowach, czy nawet rzekomych nadużyciach i tym podobnych przypadłościach, które w awansie raczej pomocne nie są. Ktoś życzliwy wytłumaczył naszemu nieszczęśnikowi, że wszelkie zarzuty pod jego adresem są wyssane z palca tylko i wyłącznie dlatego, że jego awans zrzuciłby ze stanowiska jego opiekuna, czyli niejakiego "Najlepszego". A to "Najlepszemu" z wiadomych przyczyn nie było raczej na rękę. Poza tym nie było to indywiduum, które potrafiłoby znieść jakiekolwiek słowa krytyki pod własnym adresem, a nasz bohater, niestety kilka razy zwrócił mu uwagę na nieścisłości w jego raportach i zestawianych danych liczbowych.

Zresztą firma od początku rządziła się specyficznymi prawami, tylko momentami ocierającymi się o pozory sprawiedliwości. Bo tutaj dbałość o pozory było najświętszym obowiązkiem każdego sprzedawcy. I wydawałoby się, że nasz bohater powinien zrozumieć głupotę sytuacji i przetrawić pustakowatość swego opiekuna. Miał przecież kilkoro dobrych przyjaciół, którzy stawali na głowie, żeby jakoś ułatwić mu przebrnięcie przez tę sytuację. Jednak rzeczywistość chyba go przerosła. Coś zaczęło się psuć. I to nie w firmie, nie między bohaterem a jego otoczeniem, ale w nim samym. Nadal sprzedawał najwięcej, za korzystniejsze jeszcze niż przedtem prowizje, ale robił to z coraz mniejszym przekonaniem. Doszło do tego, że zaczęły nawiedzać go zupełnie niezdrowe przemyślenia. Zaczął rozważać sens i co najgorsze uczciwość tego co robi. Zdarzyło się nawet, co było uważane za niedopuszczalne w firmie i surowo karane, że któregoś dnia wyrzucił za drzwi klienta, nie podpisawszy z nim nawet umowy wstępnej. I zrobił to tylko dlatego, że klient najzwyczajniej świecie nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co chce podpisać i jakie są tego konsekwencje. A jak przecież wiadomo najlepszy klient to klient nieświadomy. Oczywiście dostał za to po głowie, ale od tego momentu coś jakby w nim pękło. Następnego dnia po prostu nie pojawił się w pracy, jego telefon nie odpowiadał, a narzeczonej po prostu nie wpuścił do domu. Było oczywiste, że ma porządny kryzys i potrzebny jest mu natychmiastowy urlop zdrowotny.

Miesięczny urlop otrzymał, a jakże. Opiekun awansu na pożegnanie przyszedł do niego, aby zapewnić, jak bardzo mu współczuje i jak jest mu przykro, że jego ulubiony podopieczny tak nieoczekiwanie podupadł na zdrowiu. Dał mu oczywiście 1001 bezcennych rad, do których powinien się zastosować jeżeli chce szybko odzyskać formę. "Najlepszy" prawie rozpłakał się przy słowach: "firma jest ci wdzięczna za twoje poświęcenie i zaangażowanie. Będzie nam tu ciebie bardzo brakowało". Rozczulił się do tego stopnia, że mało brakowało, a ze łzami w oczach uściskałby naszego bohatera. Trzeba przyznać, że zawsze bardzo sumiennie wczuwał się w odgrywane przez siebie role. Nie na darmo w firmie zyskał honorowy tytuł króla pozorów.

Od tego momentu nasz bohater zyskał sporo czasu, który miał przeznaczyć na regenerację sił i przemyślenie tego i owego. I jak nie trudno się domyślić to był właśnie początek końca najlepiej zapowiadającego się sprzedawcy w firmie o niezwykle medialnej nazwie "Piekło". Ktoś, kto spędzał w pracy większość swojego czasu, dla kogo najlepszą rozrywką była kolejna podpisana umowa a największym komplementem uznaniowy uścisk prezesa, został nagle odcięty od wszystkiego, co było dla niego jak tlen. Przerażony bezczynnością zaczął więc szukać jakiejkolwiek pożywki dla rozbieganych myśli. A że jedyną rzeczywistością, którą znał naprawdę dobrze była jego firma zaczął analizować wszystko, co było z nią związane. Chciał znaleźć jakieś prawidłowości, którymi się rządziła, a których on być może nie zauważył. Chciał zrozumieć sens tego co się z nim stało i tego co przytrafiało się wielu jemu podobnym zapaleńcom.

Firma jak to firma. Kiedy zaczynał tam pracę wszystko wydawało mu się w niej nowoczesne i doskonałe. Wrażenie to wzmogło się zwłaszcza po pierwszym szkoleniu, na którym zapoznano go z jej historią. Różnica między jej obecnym wyglądem, a tym jak działała na początku była imponująca. Kiedyś były to obskurne, ciemne korytarze z mnóstwem omszałych drzwi zamykanych od zewnątrz. Od czasu do czasu wydobywały się zza nich ciche pojękiwania, albo całkiem donośne przekleństwa. Ale to podobno było tylko złudzenie spowodowane zmyślną konstrukcją korytarzy. Ponoć rozchodzenie się dźwięku w starej siedzibie było tak zaprojektowane, że fale dźwiękowe dochodzące z głównego budynku ulegały załamaniu i biegły dalej w nieco zmodyfikowanej formie. Stąd właśnie można było wysnuć mylne zupełnie wrażenie, że słyszane dźwięki dochodzą zza drzwi biegnących wzdłuż głównego korytarza. Z sufitu kapała brunatna woda a w powietrzu unosił się niezdrowy zapach siarki. Między innymi z powodów zdrowotnych rozpoczęto w tym czasie budowę nowej siedziby. Opracowanie projektu powierzono zaufanemu i doświadczonemu projektantowi. Podobno był w firmie od samego początku, bo znalazł się właśnie w ekipie, która odeszła od poprzedniego chlebodawcy czyli z "Nieba". Projekt był w dużej mierze powtórzeniem wzorców z siedziby "Nieba", z tym że przystosowanych do potrzeb naszej firmy i warunków geologicznych wydzierżawionej powierzchni. Budowa trwała podobno nieprzyzwoicie długo, ale tutaj czas nigdy nie odgrywał większej roli, więc nie stanowiło to problemu.

Do obecnej siedziby "Piekła" przeniesiono się z wielką pompą. Było oczywiście przecinanie wstęg, przemówienia i tym podobne ceregiele. Uroczystego oprowadzenia po pachnących jeszcze farbą pomieszczeniach podjął się sam głównodowodzący. To była podobno jedyna okazja, przy której każdy bez wyjątku agent mógł zobaczyć i porozmawiać z szefem na żywo. Niestety obecnie jedynym sposobem na przesłanie mu jakiejkolwiek wiadomości jest telepatia i to nie bezpośrednia, a przez jego sekretarę. A potwór z niej nieprzeciętny, rzekłbyś istny szatan. Broni dostępu do szefa własnym piekielnym cielskiem, a tego matka natura jej nie poskąpiła.

Obecnie wszystkie pomieszczenia są klimatyzowane, dźwiękoszczelne i bardzo przytulne. Nie są ani nazbyt sterylne, ani przesadnie nowoczesne. Wszystko dobrze przemyślane i urządzone ze smakiem. Jednym słowem przystosowane do tego, aby umożliwić pracownikom bezgraniczne przywiązanie się do firmy i poświęcenie dla niej każdej cząstki własnej tożsamości.

Początkowo rozważania naszego bohatera na temat macierzystej firmy były bardzo nieporadne i wyrywkowe. W końcu nie płacono mu tam za myślenie tylko za sprzedaż. Od kombinowania byli specjaliści, którzy za ciężką forsę przygotowywali błyskotliwe i psychologicznie niezawodne gotowce. Wystarczyło wyuczyć się takiego wynalazku na pamięć, sprawnie wyrecytować odpowiedni urywek w odpowiednim momencie i klient był twój. W skrajnych przypadkach stawał się nawet twoim dozgonnym dłużnikiem, w przekonaniu, że właśnie zrobił interes swojego życia. I w pewnym sensie miał nawet prawo tak pomyśleć. No, w pewnym sensie

Nasz bohater zaczął więc przeszukiwać zasoby pamięci. Na początku były to przede wszystkim "przypominki" najsympatyczniejszych wpadek kolegów i koleżanek. Przypomniała mu się na przykład historia jednej prezentacji. Jak zawsze wszystko było dopięte na ostatni guzik. Sala pięknie udekorowana, co do sekundy przewidziany każdy poczęstunek, każda przerwa, niemal każde słowo przygotowanego szkolenia miało swoje dokładne miejsce i czas, a frekwencja oczywiście stuprocentowa. Każdy wbił się w najlepszy garnitur czy kostium i zaczęło się. Temat nudny był jak flaki z olejem, ale każdy dzielnie sprawiał wrażenie, że w życiu nie słyszał niczego bardziej zajmującego. Sypały się inteligentne pytania, wywiązywały gorące dysputy. Ten i ów podrywał się co jakiś czas z krzesła albo to w nagłym zachwycie, albo w dogłębnym oburzeniu. Pięknie się na to wszystko patrzyło, oj pięknie. W pewnym momencie jednak nasz bohater zauważył, że jeden z jego ulubionych zresztą agentów bardzo mocno się nad czymś zamyślił. Widać było, że to myślenie pochłania całe jego jestestwo, bo aż zamknął z zaangażowania oczy. Jego głowa zaczęła chwiać się leciutko to w prawo, to w lewo, jakby nie mogła utrzymać ciężaru gromadzonych po przeciwnych stronach umysłu argumentów "raz tych za, a raz tych przeciw". W końcu jednak problem został rozstrzygnięty, bo głowa agenta spłynęła miękko w dół. Dolna szczęka obniżyła się nieco, a usta odrobinę uchyliły. Miało się wrażenie, że tędy właśnie uciekają pokonane argumenty.

W tym czasie szkoleniowiec rozpływał się właśnie nad zaletami nowego sposobu rozliczania sprzedaży:

- Sprawdziłem na własnej skórze - mówił z zapałem - i zapewniam Państwa że lepszego systemu nie ma w żadnej innej firmie.

- A co z poprzednim? - padło pytanie z publiki - przecież Pan osobiście przekonywał nas o jego niezawodności.

Szkoleniowiec bez zmrużenia oka kontynuował - Doskonałe pytanie! - Przebiegł wzrokiem po obecnych i zatrzymał spojrzenie na agencie, którego obserwował przed chwilą nasz bohater. - A może Państwo sami spróbują znaleźć na nie odpowiedź. Może Pan w zielonym garniturze.

Wszystkie spojrzenia zawisły nagle na "zamyślonym" agencie, z którego ust ulatniały się właśnie ostatnie niedobitki przemyśleń. Któryś z nich musiał zahaczyć się o zęby, bo przy przeciskaniu się na zewnątrz narobił strasznego zamieszania i z ust nieszczęsnego sprzedawcy zaczęło wydobywać się głuche pochrapywanie.

- Czy może Pan podjąłby się odpowiedzi? - wycedził złośliwie szkoleniowiec.

Zapadła głucha cisza. W powietrzu unosiło się tylko cichy, przypominający odgłos wentylatora warkot. Ktoś wreszcie zlitował się nad biedakiem i ściągnął do rzeczywistości porządnym szturchnięcie. Delikwent zacharczał, zabulgotał, otworzył szeroko oczy i rozejrzał się nieprzytomnym wzrokiem po sali. Ku swemu przerażeniu stwierdził, że oczy wszystkich obecnych skierowane są właśnie na niego. Ale, że rezolutna było z niego bestia, odchrząknął tylko nieco i z szelmowskim uśmiechem powiedział:

- Skoro siła ciężkości wykładu przeniosła się na moją osobę, chciałbym zaproponować dziesięć minut przerwy. Szanowni sąsiedzi na pewno nie będą mieli nic przeciwko, a ja będę mógł zadać szanownemu prelegentowi pytanie, które tak zajęło mój umysł, że chwilowo aż zapadłem w trans - Skłonił się przy tych słowach wykładowcy.

Ten i ów z lekka się uśmiechnął, reszta starała się zachować za wszelką cenę powagę, chociaż łatwo nie było. W końcu szkoleniowiec sam szeroko się uśmiechnął i zarządził:

- Zapraszam zatem na zasłużoną "małą czarną" - a w stronę przebudzonego dodał - A Pana poproszę do mnie. Omówimy nurtujący Pana problem. Towarzystwo wybuchnęło śmiechem i grzecznie podreptało na korytarz. Po chwili, gdy w sali zostali już tylko we dwóch dodał - Chyba niechcący uratował mi Pan życie. Są pytania na które nawet ja nie znam odpowiedzi. Ale praca jest pracą, tu niestety nie ma miejsca na potknięcia.